Nieformalne Forum studentów - Instytut Filologii Polskiej we Wrocławiu (UWr)

http://www.studenci.pun.pl/

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Komputery

#1 2012-09-10 21:29:31

Jan Chart

Kandydat/ka

Zarejestrowany: 2011-08-30
Posty: 2

Chłopiec w parku

Park znajdował się w środku miasta. Rosły w nim drzewa i krzewy, jak to w każdym parku, ale była też górka, niezbyt wysoka, i staw. Myślę, że ta górka powstała z ziemi, którą wydobyto w miejscu stawu. W dzieciństwie przebiegałem wokół niej, przedzierając się przez zarośla i po głazach, bawiąc się w Indian. Na stawie pływały kaczki, mające swe lęgowisko na małej wysepce pod płaczącą wierzbą. Zimą dzieci ślizgały się po lodzie, a z ośnieżonej górki mknęły na sankach lub na kartonach.
Był letni dzień. A właściwie według kalendarza lato miało się dopiero zacząć. Jeśli wierzyć kalendarzom, najbliższa niedziela miała być nadzwyczajna. Ale już teraz czuło się jej ciepło i zapachy. Słońce świeciło mocno, na niebie nie było jednej chmurki. Nawet dźwięki aut z ulicy dochodziły jakby bardziej stłumione.
Ten mały chłopczyk podszedł do mnie, gdy siedziałem na ławce. Wyszedł z placu zabaw, ale nie było przy nim rodziców. Śniada cera, twarz brudna, zapiaszczona. W jednym sandale kłapała mu podeszwa. Chłopiec szedł po łuku, jakby nie wiedząc, dokąd ma się kierować. Coś ciągnęło go na trawnik, zboczył jednak z tej ścieżki i zbliżył się do mnie.
— Ma pan dwadzieścia groszy? — Popatrzył na mnie bez wielkiej nadziei.
Sięgnąłem do tylnej kieszeni, w której zawsze nosiłem drobne.
— Masz zeta. — Podałem mu monetę.
— O, dziękuję! — powiedział grzecznie, rozpromieniony. Wykonał ruch, jakby miał odchodzić, lecz zatrzymał się:
— Ma pan dwadzieścia groszy? — zapytał jeszcze raz.
Uśmiechnąłem się. Miał już złotówkę, a pytał o nędzne dwadzieścia groszy.
— Już ci dałem — odpowiedziałem.
— To jest zeta? — zapytał szczerząc zęby, zdradzając się tym samym ze swoją niewiedzą.
— Tak. Zeta — złotówka.
Ścisnął pieniążek w brudnej, małej dłoni.
— Złotówka?... — powtórzył jak echo. Rozchylił palce i moneta wypadła mu z dłoni i potoczyła się pod ławkę. Ruchy chłopca były niedbałe, nieco niezdarne.
Spojrzałem przez szparę między deskami ławki na ziemię. Błyszczący krążek leżał wśród pyłu.
— Popatrz tam! — rzekł malec, wyciągając rękę w bok, w przeciwną stronę niż patrzyłem.
W pierwszej chwili nie domyśliłem się, o co mu chodzi.
— No, patrz tam — nalegał, gdy nie chciałem odwrócić głowy.
Gdy wreszcie spojrzałem, podniósł szybko monetę i zamknął ponownie w drobnej piąstce.
— Daj dwadzieścia groszy. Tamtej już nie mam — poprosił.
— Co się z nią stało?
— Zgubiła się.
— Po co ci te pieniądze?
— Za złotówkę kupię cztery lizaki — powiedział zapominając się i rozchylając palce.
Rozczulił mnie swoim gapiostwem.
— Już się znalazła złotówka — powiedziałem.
Speszył się, ale nie dał za wygraną.
Sięgnąłem do kieszeni po raz wtóry i wydobyłem garść monet. Chłopiec wychylił głowę i przyglądał się im z zaciekawieniem.
— Masz jeszcze zeta — powiedziałem i dałem mu.
Wziął, szczęśliwy, ale zaraz dodał:
— A to? — patrząc na pięciozłotówkę, która miała brzeg wykonany z mosiądzu. — Czy to dwa złote?
— Pięciu złotych nie dostaniesz — rzekłem zdecydowanie.
— Dlaczego? — zaciekawił się.
— Muszę mieć na zakupy.
— Co będziesz kupował?
— Muszę mieć na chleb.
Pokręcił głową, bez zrozumienia.
— A ty na co wydasz swoje?
— Za drugą złotówkę kupię sobie małą wodę do picia.
Znów odwrócił się bokiem i wykonał ten niezdecydowany ruch, jakby miał odejść.
— Ile masz lat? — zapytałem.
— Sześć. Siedem.
— Masz sześć, prawie siedem?
— Tak — wymamrotał. Mówił nieco niewyraźnie. Dostrzegłem, że obie dziurki w nosie ma zapchane gilami.
— Ale jutro dasz mi pięć złotych? — zapytał rozbrajająco. Gdyby nie był biednym, zasmarkanym dzieciakiem, jego zachowanie można by uznać za natrętne. On jednak był biednym i zasmarkanym dzieciakiem.
— Najwyżej dwa. Pięć to za dużo. Muszę mieć na chleb.
— Mogę usiąść na rowerze?
— Dobrze.
— Mogę złożyć nóżkę?
— Możesz.
— Jak to się robi?
— Tak jak robisz, tylko mocniej.
— Co jest tutaj? — spytał, gmerając przy torebce pod ramą, w której woziłem linkę do przypinania roweru.
— Sprawdź sam.
Przeszedł od drugiej strony i zadarł nogę z tym rozlatującym się butem na ramę. Nie mógł dosięgnąć.
Wstałem, by przytrzymać rower, a chłopiec wszedł na niego z ławki. Rower był o wiele za duży, ale mały się tym nie przejmował. Prosił tylko, by podnieść mu pedał, bo tylko wtedy, gdy był w pozycji na górze, mógł go dosięgnąć. W końcu zsunął się z siodełka na ramę, uderzając się o nią boleśnie. Nawet zawieszony nad ramą nie mógł samodzielnie pedałować.
Poprowadziłem go po ścieżce przy placu zabaw, a on próbował kierować, choć i kierownica była zbyt daleko.
Zawróciliśmy pod platanem i poprowadziłem go do ławki. Tam znów zawróciliśmy, a chłopiec zawołał zuchwale:
— A teraz mnie puść!
— Nie ma mowy — powiedziałem.
— Dlaczego? — szczerze się zdziwił.
— Przewrócisz się.
— Nie. Puść rower. Sam pojadę.
Byłem pod wrażeniem jego odwagi.
— Nie ma mowy — powtórzyłem. — Zabijesz się. Rower jest za duży dla ciebie.
Po chwili zapytałem, choć znałem odpowiedź:
— Nie masz swojego?
— Nie.
Przejechaliśmy jeszcze kilka razy po ścieżce, a malec chciał, by okrążyć plac zabaw. Odmówiłem. Prowadzenie go było niezbyt wygodne, a poza tym musiałem już iść.
— Podjedźmy w cień — zawołał malec radośnie.
Po chwili zszedł na ławkę.
— Usiądź tutaj — wskazał miejsce obok siebie.
— Nie mogę.
— Dlaczego? — Popatrzył na ławkę i zaczął zdmuchiwać zeschłe pączki kwiatów, abym nie musiał na nich siadać. — Usiądź. — Poklepał deski ławki.
— Muszę już jechać. Jak masz na imię?
— Martin.
— Marcin?
— Tak.
— Przydałby ci się mały rower. Mam taki. Mam małe dzieci.
— Masz mały rower? Przyjdziesz jutro?
— Przyjdę i przyprowadzę mały rower, to sobie pojeździsz. Teraz muszę jechać.
Milczał przez chwilę.
— Masz dziewczynę? — zapytał znienacka.
— Mam żonę i takich chłopców jak ty.
— I przyjdziesz z nimi? — Chyba trochę się zaniepokoił, że będzie miał konkurencję.
— Nie, bez nich.
— O, to dobrze!
— Będziesz mógł sobie pojeździć. Spotkamy się po południu.
— O, nie!
— Rozumiesz, co to popołudnie?
— Przyjdź jutro...
— Mówię, że jutro. Nie rano, nie wieczorem, tylko w środku dnia. Rozumiesz?
Wsiadłem na rower i już miałem ruszać, gdy wskoczył mi na bagażnik.
— To już ostatni raz na dziś. Tylko się trzymaj mocno — powiedziałem.
I powiozłem go przez park.
— Jedź szybciej — ponaglał mnie.
— Nie chcę, żebyś spadł.
— Szybciej! Szybciej!
W końcu się zatrzymałem. Zszedł grzecznie.
— Przyjdziesz jutro? — spytał na odchodnym.
— Skoro obiecałem, to przyjdę.
— I przyprowadzisz mały rower?
— Tak.
— To do widzenia.
— Do widzenia.
— Jutro dasz mi pięć złotych — rzekł z przekonaniem.

Offline

 
Nieformalne Forum studentów - Instytut Filologii Polskiej we Wrocławiu (UWr)

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.sitegothic.pun.pl www.gimnazjumczudec.pun.pl www.scarabeofun.pun.pl www.warofvillage.pun.pl www.sp34rocznik2010.pun.pl